
Mimo tysięcy doskonałych dzieł malarstwa światowego, jakie powstały na przestrzeni wieków, artyści zaliczeni do „nowoczesnych” zaczęli malarstwo odkrywać na nowo. Pech chciał, że nikt im nie powiedział, że sztuka malowania obrazów to dziedzina doprowadzona już niemal do perfekcji. Choć może sami do tego doszli, ale uznali, że skoro nie potrafią tak malować, jak dawni mistrzowie, to trzeba przekonać aktualnych odbiorców, że nadeszła pora na zupełnie inną sztukę – nowoczesną. Sztukę „bardziej treściwą” oraz „wysmakowaną”... sztukę dla wybranych, inteligentnych ludzi o tak szerokich horyzontach, że aby przesłać im jakąś arcyważną myśl, nie trzeba jej dokładnie namalować. W tym zamyśle, musiał się znaleźć również pomysł na wykreowanie odpowiedniego odbiorcy – człowieka przekonanego, że aby wejść do społeczności ludzi światłych, trzeba zachowywać się i myśleć podobnie jak ci, którym taki status został już nadany.
Oczywiście taki miłośnik sztuki musi wiedzieć, że jest to sztuka o takim poziomie filozoficznej głębi, że aby ją dojrzeć, trzeba kierować się wskazówkami ekspertów, którym udało się ową głębię przeniknąć... i nie zadawać pytań dotyczących materii, której się nie rozumie. Musi też znać swoje miejsce w szeregu oraz pogodzić się z tym, że jeśli wymowy dzieła mimo wszystko nie pojmuje i nie udaje mu się uzyskać odpowiedzi z przygotowanych przez ekspertów opinii - to tylko dlatego, że mistrz swoim geniuszem tak mocno wyprzedził aktualne czasy, że jeszcze nie znalazł się nikt, kto by jego twórczość właściwie opisał.
Niektórzy myśliciele twierdzą, że historia (również ta z zakresu sztuki) zatacza koła (a w zasadzie to bardziej owale, czy elipsy) i z każdym obiegiem traci na powadze.
Postanowiłem więc też odejść nieco od powagi i napisać opowieść o rewolucji w sztuce, która zrodziła malarstwo nowoczesne.
Jak daleko odszedłem?... - to już musicie ocenić sami.
*
Ktoś namalował czarną farbą pojedynczą, prawie prostą linię na dużym, białym płótnie i się ucieszył, że mu tak ciekawie wyszło. Ktoś inny polecił umieścić płótno w sali wystawowej, by zobaczyć, jak coś tak niezwykłego zostanie odebrane przez publiczność i krytyków sztuki. Wiadomość o zaskakującym wszystkich obrazie rozgłosiły media, a świat sztuki (który czekał tylko na pretekst, żeby wreszcie przejść w fazę nowoczesności) bardzo się zadziwił, że tak można... bo dotychczas prawie wszyscy malowali skomplikowane, różnokolorowe obrazy.
Zrobił się szum, więc niezwłocznie polecono rzeczoną salę wystawową wyłączyć ze zwiedzania, a wokół obrazu zebrali się członkowie Rady Czystości Sztuki.
- Nie wiadomo, czy to się przyjmie. – Jakiś wiekowy profesor sztuk plastycznych pokręcił nosem, ale zaraz znalazł się adwersarz.
- Jak to nie wiadomo, panie profesorze? – Młody docent spojrzał w stronę profesora z wyraźną dezaprobatą. – Przecież to jest przełom w malarstwie – przekonywał. – Nikt tak dotychczas nie malował. Bo po primo – liczył na palcach – na całym płótnie... przypominam trzy metry na sześć, jest tylko jedna linia. Po secundo... linia jest cała czarna, co sprawia, że wzrok obserwatora jest jakby przymuszony do patrzenia właśnie na tę linię. Ponadto artysta w mistrzowski sposób zastosował na płótnie genialny efekt wzmacniający ostrość przekazu... mianowicie tło pozostawił białe. Przyzna pan, Panie profesorze, że kontrast jest niezwykle ostry i podkreśla przekaz dla oglądającego, który brzmi: „ta linia jest naprawdę ważna”.
- Ale... – profesor próbował coś powiedzieć.
- Pan ma wątpliwości? – wszedł mu w słowo docent. – Nie zgadza się pan ze mną, że tło jest białe, a linia czarna?
- Nie! – zaoponował starszy człowiek. – Ależ oczywiście, że się z tym zgadzam.
- To świetnie – zadowolony z siebie docent kontynuował. – Cieszę się, że mamy podobne zdanie w materii omawianego dzieła. Pewnie zwrócił pan też uwagę, jak mistrz świetnie rozłożył na obrazie akcenty.
- Czy takie coś można w ogóle nazwać obrazem? – wtrącił się do rozmowy inny z członków Rady.
- „Obraz to projekcja wyobrażeń artysty utrwalona za pomocą technik wizualnych na płaskim tworzywie” – zacytował docent z pamięci. – Chyba się pan zgodzi, że namalowana linia na płótnie w sposób wystarczający spełnia wymogi tej definicji...
- Może i ma pan rację, ale w takim razie... dlaczego nie kropka? – przekonywał polemista.
- Linia – docent uniósł lekko głowę - to ponadczasowe przesłanie dla świata, które głosi, że linia jest jego początkiem i trwaniem. Kropka nie symbolizuje kontynuacji. Oczywiście może ona wieńczyć dzieło, ale nie rozpoczynać - uśmiechnął się z wyższością. - Linia w sztuce to jest alfa, beta, gamma itd. zaś kropka to omega – zaakcentował. – Wie pan, kropka na początku ma raczej niedobre konotacje... to niechybny znak rychłego końca, czy upadku, a chyba nie chcielibyśmy doczekać upadku sztuki.
- Kolega wybaczy, ale nie do końca zgadzam się z pana wypowiedzią – włączył się do rozmowy przewodniczący Rady. - Skoro już zaczęliśmy tę dyskusję o liniach, to chciałbym zwrócić koledze uwagę, że patrząc na problem bardziej wnikliwie, kropka na obrazie niekiedy też może być w istocie linią, a linia wyglądać jak kropka.
- Nie rozumiem – docent pokręcił głową.
- Nie dziwię się – przewodniczący dobrodusznie się uśmiechnął. - Przed kolegą jeszcze tyle wiedzy do poznania i tak wiele doświadczenia do zdobycia.
Docent spuścił głowę, a profesor kontynuował.
- Kolego docencie, jeśli (załóżmy na razie tylko hipotetycznie) malarz namaluje na obrazie linię, która wchodzi pionowo w obraz, to co pan na nim zobaczy?
- No tak.... - docent poczerwieniał – oczywiście ma pan profesor rację. Ta linia będzie wyglądała jak kropka.
- I właśnie o to mi chodziło, by zwrócić państwa uwagę, że jeśli zgodzimy się na linię, to będziemy musieli uznać także kropkę.
- To bardzo cenna uwaga - docent schylił głowę na znak uszanowania – ale to w zasadzie nie zmienia istoty sprawy w której się tutaj zebraliśmy. Nadal uważam, że powinniśmy namalowaną linię zaakceptować, jako nowatorskie podejście do sztuki malarstwa.
- Jednak – wcześniejszy oponent nie był do końca przekonany – przecież to tylko jedna, zwyczajna linia, czy nawet kropka... to nie do pomyślenia, by tak miało teraz wyglądać malarstwo.
- Drogi panie – oburzył się docent. - A ile linii, według pana, musi znajdować się na płótnie, aby uznać je za dzieło sztuki? – nieco podniósł głos. - Patrzy pan na arcydzieło i nie obejmuje swoim umysłem jego wielkości. Nie dostrzega pan doniosłości chwili, w której przyszło nam żyć... i rewolucji w sztuce, która dzieje się na naszych oczach. Oczywiście, możemy jej stanąć na drodze i wtedy ona nas pogrzebie... ale możemy też docenić wyjątkowość tej chwili i pójść z duchem czasu. Chyba lepiej być przy stole, niż cierpieć głód? Mówi pan... „to nie do pomyślenia”, a jednak ktoś odważny, z otwartym umysłem, pomyślał i stworzył to, o czym inni nie śmieli nawet marzyć. Zaś co do tej czarnej, widocznej linii, to podejrzewam... iż też nie ma pan racji, twierdząc, że jest ona „zwyczajna”. Wydaje się być idealnie prosta, pnie się ukosem w górę i założę się, że jej środek ciężkości wypada dokładnie w środku linii... zresztą sprawdźmy to od razu.
Docent wziął miarkę, przyłożył do linii i się zadumał.
Wszyscy wstrzymali oddech, zaś przewodniczący patrzył na niego, nie za bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
- I jak panu wyszło? – przerwał ciszę zagadując do docenta.
- To jest niesamowite – odezwał się zapytany. – Miałem rację, mistrz trafił dokładnie w punkt.
Musimy niezwłocznie nabyć to dzieło do naszego muzeum. Żeby tylko ktoś nas nie ubiegł.
*
Jakiś czas później do grona miłośników linii dołączył następny mistrz, który namalował linię krzywą. W świecie artystycznym zaraz pojawiły się plotki, że właściwie malarz próbował namalować tuzin linii równoległych, ale już pierwsza linia nie wyszła mu prosto, więc malowanie pozostałych nie miało sensu. Obraz powieszono w muzeum obok serii obrazów przedstawiających namalowane w różnych układach linie proste. Wspomnianemu cyklowi płócien nadano wspólny tytuł „Studium nad czarnymi liniami”. Na środku sali wystawowej umieszczono dużą tablicę z wielkim napisem - „Konstytucja sztuki, czyli wykaz praw podstawowych rządzących liniami w malarstwie”. Pierwszemu prawu nadano brzmienie: „Na obrazie nie należy mieszać linii prostych z krzywymi”.
Same dzieła oznaczano nazwami pochodzącymi od ilości linii namalowanych na danym płótnie... z dodatkiem litery „P” (proste) lub „K” (krzywe). Kropki oznaczano jako LP (linie przekrojone).
Artyści prostolinijni malowali linie proste: równoległe, prostopadłe i przecinające się pod dowolnymi kątami, pozostali malarze specjalizowali się w liniach krzywych, zaś miłośnicy malarstwa zatrzymywali się przed obrazami, zapoznawali z nazwami oglądanych dzieł i liczyli linie. Potem ze zrozumieniem kiwali głowami, dzielili się swoimi wrażeniami i przemieszczali w rejon kolejnych płócien.
*
Przez jakiś czas malarstwo spokojnie się rozwijało. Pojawiały się linie nie tylko grubsze i cieńsze, ale też krótsze i dłuższe. Nagle w środowisku artystycznym zawrzało. Jakiś nieznany malarz (prowokator, kontrrewolucjonista, a może tylko osoba nie do końca obznajomiona z ogłoszonymi prawami rządzącymi malowaniem linii) stworzył obraz, na którym umieścił linie proste i krzywe... na dodatek w różnych kolorach.
- To jest jawne przekroczenie obowiązujących w sztuce zasad – krzyczeli podburzeni przez media akademicy i dodawali – nie tak się umawialiśmy! Nie pozwolimy nikomu na niszczenie sztuki i naigrawanie się z naszego wspólnego dobra, jakim jest kultura!
- „Nie będzie obcy pluł nam w twarz” – głosił baner zawieszony na gmachu Rady Czystości Sztuki, zaś przed budynkiem dogasała sterta niedopalonych desek po jakiejś budce. Na chodniku przed bramą budynku, z zapalonymi zniczami w rękach stała grupka ludzi (z maseczkami na twarzach) ubranych w koszulki z napisem „KONSTYTUCJA”. Manifestanci wykrzykiwali hasło: - „Tylko świnie psują linie!” na przemian z hasłami „Ręce precz od naszych płócien!” oraz „Pójdziesz siedzieć!!!”
Na łamach prasy pojawiły się artykuły potępiające profanację sztuki, oskarżano obcego malarza o zamach na konstytucję, pisano że wolność to również odpowiedzialność i że społeczeństwo żąda ukarania bezczelnego prowokatora.
- Szefie – jeden z inspektorów KOD, czyli Komisji Ochrony Dóbr podszedł do przełożonego – mam informację, że to nie żaden obcy, tylko nasz człowiek.
- Jak to nasz? – ostry wzrok szefa wwiercał się przez oczy w mózg podwładnego.
- Sprawdziłem, to nasz agent oddelegowany do pracy w terenie – głos inspektora lekko drżał. – Tłumaczy, że chciał się tylko uwiarygodnić w środowisku artystów.
- W krzywą mordkę ryżego kreta! – kulturalnie odreagował szef. – I dopiero teraz mi o tym mówisz? Psia jego smycz! Niepotrzebnie zrobiliśmy zadymę i podpalali tę budkę przed budynkiem Rady. Łącz mnie natychmiast z naczelnym... no wiesz z kim...
Po kilku sygnałach w słuchawce odezwał się zaspany głos:
- Słu... słu... słucham.
- To dobrze – szef komisji mruknął do telefonu. – Z tej strony dzwonię ja... sam wiesz kto. Dzwonię, bo mam do ciebie pilną sprawę, a w zasadzie to nawet zaszczytne zadanie.
- Słu... słu... słucham.
- No musisz, chłopie, bo nie masz innego wyjścia... Trzeba wszystko odkręcić... rozumiesz - chodzi o tę aferę z prostymi i krzywymi liniami. Trzeba wszystko wyprostować.
- Wyp... wyprostować?
- Tak... to znaczy niezupełnie tak, tylko...
- Jak... jak...
- Zaraz ci powiem jak... Napiszcie, że krytyka tych pomieszanych linii to była zwykła prowokacja wymierzona w młodego, niepokornego artystę, który się jednolitym liniom nie kłaniał i nie klękał przed ciemnogrodem... że zostaliście wprowadzeni w błąd i w ogóle, że to nie byliście wy. Wiesz, dodajcie, że się od razu zorientowaliście, ale nie mogliście tego od razu zdementować, bo wasi dziennikarze śledczy musieli to najpierw dokładnie sprawdzić.
- A kon... kon... konstytucja?
- Napisz, że w związku z pierwszym prawem wśród konstytucjonalistów są rozbieżności co do rozumienia słowa „mieszanie”... wiesz... że chodzi o intencje ustawodawcy, a w ogóle, że z tym potępianiem trzeba poczekać, aż się wypowie Trybunał.
- Jak... jak... jak...
- No coś ty? Nie piszcie od razu jak się wypowie, tylko napomknijcie coś o praworządności, wysokich standardach... i wyjaśnijcie generalnie, że to nieporozumienie.
- Jak... jak...
- Ja mam ci mówić jak? No, zwyczajnie. Napiszcie, że to dzieło sztuki jest... na miarę epoki. No wiesz... nieporównywalne z niczym, co było... a w takim razie nie narusza konstytucji. No, słuchaj... Musimy to w tri miga odkręcić.
- Jak... jak... jak...
- Mordo ty moja... no, przecież że w rękawiczkach...
- Jak... jak... ty... tylko wstanę z łó... łó... łóżka, to... to... zaraz się tym... tym... zaj... zajmę.
- To ty jeszcze jesteś w łóżku?
- No... no... no... przecież dru... druga w nocy je... je... jest.
- W taki razie nie będę cię budził, ale chcę to wszystko przeczytać w porannym wydaniu najlepszej gazety w kraju... twojej gazety.
*
Zaraz po śniadaniu zebrał się sztab kryzysowy w Ministerstwie Kultury .
- No panie kolego – minister zwrócił się bezpośrednio do przewodniczącego Rady. – Czytaliście prasę poranną? Wygląda na to, że kryzys został zażegnany.
- Faktycznie, panie ministrze – docent uprzedził profesora. – Konstytucja w tym punkcie nie jest zbyt precyzyjna, więc dobrze, że udało się to wyciszyć.
- Tak – cicho westchnął przewodniczący. – My, starzy, już nie nadążamy za tymi młodymi – zerknął z pretensją w oczach na docenta. – Sam już nie wiem, czy to dobrze, czy źle...
- Dobrze, panie profesorze – wszedł mu w słowo docent – a nawet bardzo dobrze. Przecież wszystko się dobrze skończyło, a my wreszcie w spokoju będziemy mogli wziąć urlop i odpocząć.
- Macie rację – odezwał się minister. – Przyznam się wam, że też o niczym innym nie marzę, jak tylko o chwili spokoju.
W tym momencie otwarły się drzwi i do środka wszedł sekretarz ministra.
- To wy... – minister podniósł wzrok. – Co tam znowu?
- Nic takiego, panie ministrze, ale dyrektor wystawy prosił, by panu przekazać pilną informację – podszedł i położył przed ministrem kartkę papieru i jakieś zdjęcie.
- Co to takiego? – minister spytał.
- Nie wiem – odparł sekretarz. – Podobno jakiś malarz przyniósł taki obraz dziś na wystawę...
- Zmówili się, czy co? Przecież to niemożliwe! – uniósł się minister. – Wyobrażacie sobie coś takiego? Ktoś namalował czarny kwadrat na białym tle.
- Jak to czarny kwadrat? – odezwał się profesor. – Musi tam być coś jeszcze...
- Tak myślicie? – minister nieco się pohamował. – No dobra, trzeba będzie to sprawdzić...
- Słuchajcie! – zwrócił się do sekretarza, a ten momentalnie wyprężył się na baczność. – Chyba zdajecie sobie sprawę, że to jakaś prowokacja szyta grubymi nićmi jest... Trzeba to dokładnie zbadać, a samo narzędzie prowokacji przejąć i przekazać do naszego Instytutu badań nad kulturą. Niech to natychmiast prześwietlą na wszystkie strony i wycisną z tego barachła ile się tylko da. A... a tego prowokatora niezwłocznie mi przesłuchać. Załatwcie to migiem, bo szambo się rozleje po okolicy... a wtedy smród rozejdzie się po całym kraju i prędzej czy później dojdzie do premiera.
Sekretarz wyszedł, a przewodniczący się na chwilę zamyślił.
- Tak – rzekł, jakby go coś nagle olśniło – teraz sobie przypominam.
Obecni spojrzeli pytająco na szefa Rady, zaś minister rzekł – Profesorze, proszę nas nie trzymać w niepewności, chyba, że to jakaś tajemnica jest.
- Nie – profesor się zmieszał. – Przypomniałem sobie właśnie, że jakieś dwa lata temu ktoś mi wspominał, iż podobno coś takiego zostało namalowane, albo że gdzieś zrodził się taki pomysł, ale to była informacja, która szerzyła się na zasadzie plotki przekazywanej z ucha do ucha.
- No, mnie nikt czegoś takiego nie przekazywał – minister poczuł się urażony.
- Przepraszam, ale już sam pomysł wydawał się tak nierealny, że nie chciałem panu tym zawracać głowy, a obraz... kto potrafiłby coś takiego namalować?
- A jednak ktoś to zrobił – ręka ministra podniosła się w oskarżającym geście i wskazała na członków rady. - Wykazaliście się brakiem czujności, a ja teraz będę musiał się tłumaczyć przed premierem.
- Może to się jeszcze da jakoś naprawić – odezwał się ugodowo docent. – Sugerowałbym zaczekać do jutra... będziemy więcej wiedzieć i może uda się coś sensownego wymyślić, aby rozbroić tę tykająca bombę.
- Tykającą bombę? – minister spojrzał z niesmakiem. – Jeśli to prawda z tym obrazem, to już jesteśmy ofiarami jej eksplozji.
W gabinecie zapanowała cisza. Minister otarł chusteczką czoło i rzekł, cedząc słowa:
- Myślcie więc, panowie, myślcie jak wyjść cało z tej katastrofy. Czekam na wasze pomysły do jutra... powiedzmy do dwunastej.
*
W sali posiedzeń Rady od samego rana trwała dyskusja. Docent referował uzyskane informacje, zaś pozostali słuchali, co rusz zadając prelegentowi pytania i dzieląc się swoimi uwagami.
- Tak, panowie, to naprawdę jest czarny kwadrat namalowany na zagruntowanym, białym płótnie – tłumaczył.
- Czy może pan powiedzieć nam coś o jego krawędziach? – spytał jeden z profesorów.
- Oczywiście – odparł, przekładając przygotowane papiery. – Otóż krawędzie są cztery. Dwie pionowe i dwie poziome... minimalnie różniące się długością, ale niezauważalnie dla nieuzbrojonego oka. Wydają się ostre i idealnie proste, ale pod mikroskopem wyraźnie widać, że są mocno poszarpane... jednak taki efekt był do przewidzenia.
- A sama powierzchnia kwadratu? – zainteresował się inny.
- Tak, to dość ciekawa kwestia. Po dogłębnym zbadaniu okazało się, że powierzchnia, owszem, jest czarna, ale ta jej czarność... choć wygląda na całkowitą, to jednak odbija światło. Oczywiście nie w takiej ilości, jak białe tło obrazu, ale jednak... i co najbardziej zastanawia, to fakt, że po wykonaniu pomiarów wyszło, iż białe tło jest bardziej białe, niż kwadrat jest czarny.
- Nie rozumiem – wszedł mu w słowo szef Rady. – Przecież na fotografii, którą nam pan zaprezentował, czerń kwadratu wydaje się bardziej czarna niż biel tła.
- I tu pan, panie profesorze trafił w sedno, które zasadza się na słowie „wydaje się”. W materiałach otrzymanych z Instytutu wyraźnie stwierdzono, że czarny kwadrat namalowano na białym podkładzie, wobec czego ta biel podkładu znajdująca się pod kwadratem sprawia, że czerń kwadratu jest jakby mniej czarna.
- A widzi pan – profesor lekko się uśmiechnął – jeśli tak, to w zasadzie takiego wyniku badań można się było spodziewać.
- Nie do końca – zaoponował docent. – Z przeprowadzonych badań jednoznacznie wynika, że ta czerń, gdyby namalowano ją na czarnym podkładzie, byłaby jednak czarniejsza... to znaczy tak samo czarna, jak biała jest biel białego tła.
- Faktycznie – profesor nieco się zasępił – to rzeczywiście jest bardziej skomplikowane, niż początkowo myślałem... Jak więc do tego doszło, że ktoś potrafił namalować obraz o tak niespotykanym stopniu komplikacji?
- Jak zwykle trafił pan w punkt – docent lekko się skłonił. – Służby wzięły malarza na spytki i ten jakby stracił rezon. Co chwila zapadał w sen i nieprzytomnie mamrotał... coś o Murzynach w ciemnej jaskini oraz że w zasadzie nie rozumie tego co zrobił i generalnie nie ma pojęcia w jaki sposób to mu tak wyszło.
- No to mamy Armagedon – zmartwił się przewodniczący.
- A gdyby tak odwrócić problem – odezwał się inny z członków Rady – i spojrzeć na niego z drugiej strony?
- Już patrzyłem – mruknął docent – nic tam nie ma... ot zwyczajne, rozpięte na krosnach, białawe płótno.
- Ale ja nie o płótnie – odparł rozmówca. – To znaczy... właściwie też o płótnie... ale w zupełnie innym znaczeniu...
- Wyduś pan to wreszcie z siebie – nie wytrzymał szef Rady. – Co pan ma na myśli?
- Panie przewodniczący – zdobył się na odwagę – a może spróbujmy poszukać w tym obrazie jakichś pozytywów, żeby dało się go zaakceptować...
- Nie, teraz to już pan zdrowo przesadził – zawołał profesor ponownie patrząc na zdjęcie obrazu. – To zupełnie niedorzeczne... choć – założył okulary – tak, może to nie jest takie głupie.
Wstał z miejsca, wziął do ręki zdjęcie kwadratu i zwrócił się do obecnych:
- Nie wiem, czy panowie zwrócili uwagę, że to, co oddziela czarny kwadrat od tła... te krawędzie... chyba można by uznać za linie?
- No, nie wiem – docent był wyraźnie nastawiony sceptycznie. - Już prędzej można by mówić o braku jakichkolwiek linii, tylko o polu białym i czarnym...
- Panie docencie – profesor zdjął okulary i ostro spojrzał na niego. – Przecież akurat pan chyba sobie powinien zdawać sprawę z tego, że musimy jakoś rozwiązać ten problem. Mleko się rozlało i drzwi są już uchylone... od pana też zależy, czy nas przez nie wyrzucą, czy może jednak byłoby lepiej dla nas wszystkich, to znaczy dla rozwoju sztuki... byśmy raczej przez tę szparę w drzwiach przepuścili ten kwadrat...
Docent lekko się skrzywił, ale było widać, że jego opór słabnie, więc profesor dorzucił:
- Czy to przypadkiem nie pan wprowadził nas... uznaniem za dzieło sztuki tej pierwszej linii... w tę okoloną cierniami, nieznaną uliczkę? Przecież aktualny kryzys to nic innego, jak tylko konsekwencja tamtej decyzji.
- Coś w tym jest – docent lekko spuścił głowę – może faktycznie powinniśmy spojrzeć na ten kwadrat bardziej otwartym okiem i poszukać dla jego odbioru bardziej korzystnego światła... Teraz, gdy tak patrzę pod innym kątem, to dostrzegam, że do tej pory coś nam umykało, ale powoli zaczynam to chwytać. No właśnie – kontynuował – przyznaję, że jeszcze nie do końca ogarniam głębię tego dzieła, ale już czuję, że to jest coś genialnego i zupełnie niespotykanego... to jest jak wystrzał z wielkiego działa... pozbawionego lufy i prochu.
*
Minister siedział w fotelu, wpatrywał się w zdjęcia „Czarnego kwadratu na białym tle” i sączył z fajansowego kubka zioła uspokajające. Kiedy weszli do gabinetu, lekko podniósł głowę i wypił kolejny łyk naparu. Szef Rady wraz z docentem zatrzymali się przed biurkiem, skłonili głowy i czekali, aż się do nich odezwie. Ten przesunął smutny wzrok po ich twarzach i rzekł:
- Za dwie godziny mam się stawić u premiera – oblizał usta – i nie wiem, co mam mu powiedzieć. Macie jakiś pomysł?
- Panie ministrze – odezwał się profesor - to, co chcemy panu przekazać, to rozwiązanie znacznie lepsze od pomysłu...
- Więc mówcie - spojrzał na nich z zainteresowaniem.
- To płótno, to właściwie nie jest żaden czarny kwadrat – rozpoczął docent – ta jego nazwa jest zupełnie myląca. Nie wiem, dlaczego tak to poszło w świat... może faktycznie chodziło o jakiś rodzaj artystycznej prowokacji, czy mistyfikacji... zupełnie niepotrzebnie, bo obraz w swej istocie jest genialny.
Minister jeszcze raz spojrzał na zdjęcie i z niedowierzaniem przeniósł wzrok na docenta.
- Ja widzę kwadrat – wycedził.
- I właśnie o to chodziło – włączył się profesor – byśmy wszyscy tak na to patrzyli i tak myśleli. Byśmy się skupili na pozorach i nie dostrzegli tego, co on faktycznie przedstawia... a przedstawia ni mniej, ni więcej, tylko cztery linie białe i cztery czarne – lekko się uśmiechnął i dodał – tak właściwie, to obraz powinien się nazywać „P 4b+4c”.
- Nadal nie rozumiem – minister pokręcił głową.
- Proszę spojrzeć na krawędzie tego niby kwadratu – docent podszedł do biurka z większym zdjęciem obrazu. - To płótno jest niesamowite... te cztery czarno-białe krawędzie, to przecież nie są cztery linie, ale osiem... cztery białe i cztery czarne... zaś reszta to w zasadzie tylko tło.
- Tak jest w istocie - podjął temat profesor – z zewnątrz białe, a w środku czarne... czyli mamy po problemie, bo coś takiego zupełnie nie kłóci się z prawami linii.
- Tak, teraz to widzę – minister się rozchmurzył – ale nadal nie rozumiem, co w tym jest takiego genialnego?
- Proszę jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się samym liniom – docent nachylił się nad biurkiem - zauważył pan, że każda z nich ma ostro zarysowaną tylko jedną stronę... biała od strony czerni, a czarna od strony bieli? A tu – wskazał palcem - druga strona linii została ukryta w stykającym się z nią tle.
- To niesamowite – rozpromienił się minister – więc mówicie, że obraz jest dobry?
- Znakomity – odparł profesor – cztery pary linii o identycznej długości, zaś każda linia zaczyna się w miejscu, gdzie kończy się inna linia i na odwrót... a jeszcze nie wiemy, czy czegoś nie skrywa to czarne tło.
- Albo białe – dorzucił docent.
- W takim razie oczekuję, że obraz trafi do naszego muzeum – minister zatarł ręce.
- Niezawodnie, panie ministrze... niezawodnie.
*
Profesor z docentem weszli do kawiarni, usiedli przy stoliku i zamówili kawę ze śmietanką.
- Chyba, kolego, dobrze nam poszło? – zagaił profesor. – Teraz tylko kupić obraz i kolejna sprawa zakończona pozytywnie.
- Nie wiem profesorze, jak to powiedzieć, ale z tym zakupem będzie problem – odparł docent odwracając wzrok.
- Jaki problem, przecież obraz znajduje się w Instytucie...
- Niby tak, ale podczas badań uległ on całkowitemu zniszczeniu.
- No toś mnie pan urządził – na czole profesora pokazały się kropelki potu.
- Ja? – docent udawał zdziwionego – przecież Instytut podlega panu profesorowi...
- Radzie, kolego... podlega Radzie – poprawił go profesor. – Widział pan te pozostałości?... Czy da się to jakoś zreperować, albo chociaż odtworzyć?
- Oglądać, nie oglądałem, ale powiedzieli mi, że to, co zostało z płótna do niczego się już nie nadaje..
- Do diabła – zaklął cicho profesor. – A co będzie, gdy teraz twórca wystąpi do nas o odszkodowanie?
- Tym bym się nie martwił – docent ściszył głos. – Powiemy, że obraz zaginął, że go nie mamy... i co nam zrobi? A ewentualne odszkodowanie nie starczy mu nawet na nowy blejtram.
- Ale my też nie będziemy mieć w muzeum tego dzieła – mruknął profesor. - A co będzie, jeśli minister zapyta o obraz, albo nie daj Boże będzie go chciał osobiście zobaczyć?
- Fakt – zgodził się docent. – To nie byłoby miłe...
- A może spróbujmy zamówić kopię – myślał na głos profesor – powiesi się ją jako oryginał i na dodatek wyjdzie znacznie taniej.
- To lepiej zróbmy tak – zapalił się do pomysłu rozmówca - kupmy obraz i to znacznie drożej.
- Jak to drożej? – przestraszył się profesor. – I jaki obraz?
- Już tłumaczę – głos docenta nabrał odcienia miodu. – Nie my zlecimy namalowanie kopii, ale ktoś trzeci, a muzeum wtedy odkupi od niego nie kopię, ale namalowany, pełnowartościowy obraz... o statusie oryginału i za dużo wyższą cenę. No kto rozpozna, że to nie jest ten obraz?
- Rozumiem, ale dlaczego mielibyśmy przepłacać? – profesor nadal nie był przekonany.
- Bo, drogi panie profesorze, my kupimy to w dobrej wierze... w przekonaniu, że to oryginał – tłumaczył. - Przecież nie pójdzie pan do ministra i nie powie, że w naszym wiodącym muzeum na eksponowanych miejscach prezentujemy kopie obrazów. A poza tym, żeby pośrednik nie puścił pary z gęby, to ten interes musi mu się opłacać... zresztą nam też.
- Co pan proponuje? – profesor wyraźnie się zainteresował.
- Znam pewnego marszanda...
*
- Ależ oczywiście panie ministrze! – szef Rady siedział w swoim gabinecie i rozmawiał przez telefon. – Trzymamy ręce na pulsie... tak, ale pan rozumie, że po tych wszystkich badaniach trzeba było obraz poddać konserwacji w naszym Instytucie, a poza tym okazało się, że prawa do obrazu nabył już pewien znany mecenas... Tak, dobrze pan kojarzy... ten wysoki z ponadprzeciętnie inteligentną twarzą... Ależ skąd... to profesjonalista, o rzadko spotykanej uczciwości, a to, jak sam pan wie, musi kosztować... Niestety, trochę drożej, ale jak na dzieło takiej klasy, to i tak niewiele... Tak, panie ministrze, rama jest świetnie dobrana i w cenie obrazu.
Rozłączył się i przez chwilę zbierał myśli. Potem podniósł znów słuchawkę telefonu i wykręcił krótki numer
- Tak, to ja – rzucił do słuchawki – niech pan do mnie wpadnie.
Po chwili drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł docent.
- Niech pan siada, kolego – rzekł profesor. - Musimy pogadać.
- W czym problem? – docent przysunął sobie krzesło i usiadł.
- Rozmawiałem przed chwilą z ministrem – profesor splótł ręce – w sprawie czarnego kwadratu. Zbyłem go okrągłymi słówkami, ale wydaje się być obrazem mocno zainteresowany.
- Co mu pan powiedział? – docent utkwił oczy w twarzy profesora.
- Prawdę – docent aż wstrzymał oddech – a właściwie... prawdę, ale niecałą. – Profesor lekko się uśmiechnął. – To znaczy, że kontrolujemy sytuację i że obraz będzie kosztował nieco więcej, niż wcześniej przypuszczaliśmy...
- Jak to przyjął? – zapytał.
- Wydaje się, kolego, że ze zrozumieniem, ale wezwałem pana, bo też bym chciał mieć aktualne informacje, że tak powiem... z pierwszej ręki.
- Już referuję, panie profesorze – docent wygodnie rozsiadł się na krześle. – Obraz w zasadzie jest gotowy, to znaczy... aktualnie się suszy. Artystę udało się przekonać do namalowania kopii, więc dostanie zapłacone jak za kopię oraz drugie tyle, żeby nie był stratny i nie kłapał niepotrzebnie dziobem... Muzeum dostanie obraz namalowany przez autora dzieła i stosowną fakturę od marszanda, a my po odliczeniu kosztów dzielimy resztę na trzy.
- A samo dzieło? – spytał profesor. – Jak ono wygląda?
- Jest świetne – zapewnił docent. – Na pewno nie gorsze od oryginału... powiedziałbym nawet, że niczym się od niego nie różni.
- W takim razie ten malarz to rzeczywiście geniusz – profesor cmoknął na znak uznania. – Jak mu się ta sztuka udała?
- Przyznam się nieśmiało, że z moją pomocą.
Profesor spojrzał zdziwiony na docenta – To pan też maluje?
- Właściwie, to tylko amatorsko, ale pożyczyłem malarzowi (jako wzór) to duże zdjęcie oryginału, a potem to już poszło jak z płatka.
Katowice 2021