Recenzje

Podobno mamy nowe „Gwiezdne wojny”. Piszę „podobno”, bo w tej materii trudno o pewność nawet po seansie. To znaczy, „Gwiezdne wojny” z pewnością, trudno tylko z ręką na sercu powiedzieć, że nowe.

Twórcy wyraźnie wyszli z założenia, że widzowie kochają to, co już znają i że powtórka z rozrywki będzie spełnieniem ich marzeń. Bo przecież to konkretne elementy tamtych filmów uczyniły je takimi hitami. To konkretne motywy uzyskały status kultowych. Czego więc jeszcze fanom trzeba do szczęścia oprócz przywołania na powrót tych motywów? Sądząc po bardzo pozytywnym odbiorze, z jakim spotyka się „Przebudzenie Mocy” - najwyraźniej niczego.

Z okazji, że ostatnio telewizja przypomniała nam po raz n-ty „Avatara” Jamesa Camerona, ja, Marek Ł. J. Mazur przypomnę swój własny krytyczny tekst dotyczący tego właśnie filmu. Tekst, który ukazał się ładnych parę lat temu na stronie Klubu Miłośników Filmu, a także na moim filmwebowym blogu. Na potrzeby niniejszej publikacji dokonałem w nim oczywiście paru zmian, z których najważniejszą jest zmiana pseudonimu, pod którym wówczas pisałem, na moje prawdziwe nazwisko.

Ostrzegam wszystkich wielbicieli “Avatara” Jamesa Camerona – ta recenzja będzie krytyczna! I to jak! Skupi się na wszelakich wadach i mankamentach tej produkcji. I, co dziwniejsze, wcale nie dlatego, żebym jakoś wybitnie “Avatara” nie lubił. Nie przepadam, jednak film Camerona, jak dla mnie, da się oglądać bez bólu. Momentami wprawdzie przynudza (głównie w środkowej części), ale finał jakoś to rekompensuje. Jest to produkcja szalenie widowiskowa (prawdziwa uczta dla oczu) i dość, powiedzmy, przyjemna w odbiorze, tylko że równie szalenie wtórna, nieoryginalna, schematyczna, szablonowa i płytka. Dobra, jako lekki film do obejrzenia i pochrupania popcornu, no ale po Cameronie spodziewałem się o wiele więcej. “Avatar” to dobitne świadectwo wypalenia twórczego i zupełnego, zatrważającego braku pomysłów. Solidnie zrealizowana opowieść o niczym szczególnym. Techniczna perfekcja + merytoryczna bida z nędzą. Dlatego czuję lekką irytację, że jest powszechnie uważany za wybitne osiągnięcie filmowe – rzesze wielbicieli zdają się w ogóle nie dostrzegać jego mankamentów, z których największym jest kompletny brak oryginalności. 

Nie dlatego więc, że film jest zły, lecz dlatego, że nie jest tak dobry, jakim mógł być, skupię się na jego wadach. Bo zdumiewa mnie, że tylu widzów owych wad nie zauważa, lub bagatelizuje je, uważając “Avatara” za arcydzieło, gdy właśnie od doskonałości dzielą go lata świetlne. Z tego powodu przedstawię tę produkcję od tej gorszej strony.

Telewizja Polsat wyemitowała ostatnio głośny film pt. „Życie Pi”. Film wielokrotnie nagradzany (w tym czterema Oskarami), a więc raczej nie byle jaki. Skoro wcześniej nie udało mi się go zobaczyć, to tym razem po prostu już musiałem. A ponieważ musiałem, to teraz nie mogę zachować się jak zwykły ćwok, co to weźmie udział w darmowej uczcie telewizyjnej i ani słowem nie pochwali fundatora oraz zaserwowanych mu przez niego duchowych dań. Dlatego postanowiłem napisać kilka ciepłych słów na temat moich odczuć dotyczących oglądanego spektaklu.

Jako, że nie jestem krytykiem filmowym, więc na pewno nie zrecenzuję filmu tak, jak by to uczynił jakiś wzięty znawca sztuki filmowej, ale z drugiej strony, ja mogę pisać o filmie nie oglądając się na zapłatę albo interesy swojego szefa. Czyli generalnie to, co naprawdę myślę. Nie jest też tak, że na filmach się nie znam, bo oglądam je już przez jakieś pięćdziesiąt lat z hakiem. A co do samego recenzowania? No nie wygłupiajmy się – przecież to właśnie robię od dobrych paru lat.